Music~

czwartek, 5 lutego 2015

#Chapter One ~ I made it in my mind

Dzień zaczął się tak samo jak każdy inny. Mojej uwadze nie umknęło to, iż od jakiegoś czasu nie dostrzegałem upływających godzin i dni. Jestem ciekaw, ile jeszcze pociągnę, na pewno nie będzie to jakiś ogromny period mego życia. Daję sobie dziesięć lat. Ni mniej, ni więcej.
Przejdźmy jednak do ponurej teraźniejszości, jaka właśnie teraz najbardziej daje mi się we znaki. Jakoś poradziłem sobie z kąpielą, z przygotowaniem posiłku również. Ubranie się stanowiło osobny problem, jednak temu także udało mi się sprostać. Podjechałem do biurka, przejrzałem dokumenty. Trochę tego było, zwłaszcza, że ostatni rok upłynął mi na wściekłym upychaniu wiedzy do głowy. Zamiast jakiegoś porządnego kierunku, wybrałem jednak akademię plastyczną. Nie pytajcie czemu. Lubię wyżywać się na papierze w każdy dozwolony sposób. To jedna z niewielu cech, które zachowałem przez, jakże burzliwy okres tych kilku lat, które nazywają dojrzewaniem. Spakowałem pliki kartek do jednej z teczek, nałożyłem na siebie kurtkę. Podjechałem do drzwi, opuściłem swoje mieszkanie, zamykając je na klucz.
W zjechaniu ze schodów pomogła mi pani Hattery, moja sąsiadka, w sędziwym już wieku 72 lat. Zawsze powie dobre słowo, często mi pomagała przez okres terapii. Rozkoszna kobiecina, jednak i do niej podchodziłem z dystansem, gdyż wiecznie nachodziła mnie obawa, gdy spoglądałem w jej oczy, o odcieniu bladego błękitu.
Drogę do akademii przebyłem w większości autobusem, kilkaset ostatnich metrów zmuszony byłem przejechać na wózku. Obok mnie przechodziła jakaś sześciolatka z matką. Roześmiane dziecko wskazało mnie palcem i, o ironio, rozdarło się na całe gardło:
- Mamo, pac jaki biedny, choly chłopcyk! - poczułem jak krew we mnie buzuje, a usta już otwierają się, by zripostować małego babsztyla. Matka jednak pociągnęła dziewczynkę za rękę, zniknęły za rogiem. Musiałem wstrzymać emocje na wodzy. Odetchnąłem głęboko, przekroczyłem progi mojej nowej szkoły.
Budynek z zewnątrz wydawał się być bardzo stary, jednak, jak się okazało, jego wnętrze prezentowało się dosyć okazale. Było tu czysto i schludnie, ściany były pomalowane na przyjemny, błękitny kolor. Podjechałem do recepcji, bez słowa złożyłem tam dokumenty, wraz z potwierdzeniem przyjęcia, pokazałem dowód osobisty. Kobieta o rudych włosach i zielonych oczach, powiększonych nienaturalnie przez okulary w czarnych oprawkach uśmiechała się do mnie i podając mi klucz do pokoju, pomogła mi dojechać do miejsca mojego zakwaterowania.
- Rok szkolny zaczął się już miesiąc temu. Dostaliśmy informacje, że nie miałeś możliwości uczęszczania, ze względu na rehabilitację. Dyrektor wszystko uwzględnił i przydzielił cię z odpowiednią osobą. - otworzyła mi drzwi. Zerknąłem na nią niepewnie, wjechałem do środka, wciągając ze świstem powietrze.
Pokój był mały i przytulny, posiadał jedno łóżko piętrowe i dwa biurka. Na przeciwległej do drzwi ścianie widniało okno, z widokiem na park, przynależący do szkoły. Rozejrzałem się w poszukiwaniu swojego współlokatora.
- To gdzie jest ta osoba? - zapytałem cicho, zawieszając wzrok na zielonej ścianie.
- Pewnie śpi... - wyszeptała kobieta. Odchrząknęła i głośniej powiedziała. - Samwellu Arveyu! Jesteś tu, czy znowu cię gdzieś wywiało, chłopcze?
- Em... - spod koca rozległ się stłumiony, ochrypły jęk. Zdołałem dostrzec parę błękitnych oczy i kępę blond włosów. Gdy mój współlokator stanął obok mnie, mogłem podziwiać jego jakże intrygującą osobę.
Samwell był niewysokim blondynem. Oczy wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem, zza grubych szkieł okularów. Na sobie miał szarą, powyciąganą bluzę, a także spodnie od dresów i czerwone skarpety. Na karku widniał niewielki tatuaż w kształcie gwiazdy. Uśmiechnął się dziarsko, podał mi dłoń.
- Siem, stary. - rzucił do mnie, swoim ochrypłym głosem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz