Music~

środa, 4 marca 2015

Mała autoreklama

Ten blog przeznaczony będzie jedynie do pisania tegoż opowiadania o dalszych losach Xaverego i pozostałych sześciu peccatum, a także tajemniczego spectrum, jednakowoż..!
Zaczynam z nowym blogiem, o tematyce rysunkowej - geniuszem w tym nie jestem, ale chciałabym prowadzić taki mini dziennik, dotyczący moich postępów w dziedzinie tworzenia rysunków. A i no ten no...
Zapraszam? :D
http://border-life-efs.blogspot.com/

niedziela, 22 lutego 2015

#Chapter Four - You can't breathe until you choke

Ocknąłem się, gdy moja twarz została oblana zimną wodą. Ze świstem wciągnąłem powietrze, zakasłałem donośnie. Rozejrzawszy się dookoła, stwierdziłem, że znajduję się w dosyć nieprzyjemnej sytuacji. bazując chociażby na tym, że byłem mocno skrępowany sznurami, a wszędzie było cholernie ciemno. Jedynym światłem, jakie zdołałem dostrzec, była lampka, której zimne światło dobiegało do mnie gdzieś z góry. Oddychałem szybko, a mój oddech odcinał się mleczną parą na czarnym, hebanowym tle.
- Czy ktoś tu jest?! - wyzipałem, chociaż od samego początku znałem odpowiedź na moje własne pytanie. Czując jak powoli ucieka ze mnie ciepło, szarpałem się, bez żadnego widocznego skutku.
- Ktokolwiek!
Czyjaś dłoń wymierzyła mi siarczysty policzek. Dyszałem głośno, czułem żar we wnętrzu, jednak i on zaczynał powoli wygasać.
- Nie gorączkuj się tak Invidia. - usłyszałem głos Samwella. Z nadzieją w oczach rozejrzałem się, jednak nadal nie dostrzegłem niczego. - Twe próby w koniec na psy zejdą. Rozumiem, że zafrasowany jesteś niezwykle swoim położeniem. Nie za bardzo mi się opłaca... - zawiesił głos. - Co się będę czarować. Po prostu mi się nie chce, hehe... No co? Nie miej mi tego za złe, Invidio, Xavierze Shrack. To nie moja wina!
- Zaczniemy już? - usłyszałem delikatny, męski baryton. Moje serce biło coraz szybciej, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi i uciec jak najdalej z tego miejsca. W ciemności dostrzegłem dwójkę liliowych oczu, które wpatrywały się we mnie z niekrytą uciechą. Ich prawdopodobny właściciel przemówił ponownie. - Przedstawię się! Hades Meanwhore, w skrócie Luxuria! - lampy rozbłysły zimnym światłem, musiałem zmrużyć powieki.Ujrzałem w miejscu liliowych oczu wysokiego bruneta. Jego włosy były nażelowane i zaczesane do tyłu, w staromodnym szyku. Miał na sobie granatowy garnitur i trochę poobcierane jeansy. Podszedł do mnie i ujął mój podbródek w dwa palce.
- Nie dręcz dzieciaka.- usłyszałem zza pleców głos Iry. Za takie dręczenie to ja chętnie go swoim zbawcą mogę nazywać! - Oberwał kijem po twarzy.
- No właśnie widzę, że komuś tu twarz okresu dostała. - zarechotał Luxuria, patrząc głęboko w moje oczy. Drżałem, gdyż jego dotyk był w swój specyficzny sposób nieprzyjemny. Tak jakby ktoś przytykał mi rozżarzone węgliki do skóry. Zasyczałem, gryząc własną wargę poczułem na niej metaliczny posmak krwi. - No co ty wyrabiasz, kretynie? Chcesz, się otruć? Krew jest fu....
- Dosyć tej błazenady. - Acedia, czyli Sam, wydawał się być zażenowany całą sytuacją. Odepchnął Hadesa, ukucnąwszy przy mnie, spojrzał mi głęboko w oczy. Jego tęczówki były błękitne jak nieboskłon w słoneczne, bezchmurne dni. - Os iusti meditabitur sapientiamEt lingua eius loquetur iudicium.
Poczułem niesamowity żar pod stopami. Wszystkie nerwy w moich kończynach dolnych nagle odżyły. Targnięty spazmami, razem z krzesłem zwaliłem się na ziemię. Ujrzałem linię, nakreśloną żarem, z której unosił się zapach topionego tłuszczu zwierzęcego. Ziemia zawyła, moje ciało wykręcało się w coraz to większym bólu. Zaschło mi w ustach, w gardle także panowała kompletna susza. Nie mogłem wykrztusić z siebie najdrobniejszego słowa, nie mogłem nawet wołać o pomoc. Luxuria przycisnął moją głowę butem do ziemi, po czym wyszeptał:
- Beatus vir qui suffert tentationem. Quoniam cum probates fuerit accipiet coronam vitae. - moje ciało zostało spętane w żywy ogień. Smażyłem się jak zwierzyna na rożnie, nikt z nich nic nie robił. Nie starali się mi pomóc, wręcz przeciwnie, stali nade mną jak kaci nad skazańcem. Tylko, że ja byłem niewinny! Nie wiem nawet, jaki był powód ich działania.
Jakaś dłoń ścisnęła moją szyję i poderwała mnie do góry. Czułem już, jak języki ognia lizały moją krtań. W płomiennych oczach Iry dostrzegłem białawy blask. Chłopak wysyczał, przez zaciśnięte zęby:
- Kyrie, Ignis Divine, Eleison. - mimo braku głosu niezwykły ryk wydobył się z mego gardła. Sam bym po sobie nie przewidywał takiej siły głosu. Szarpałem się jak opętany. Kto wie, może coś do nie wsadzili? Ira... Luxuria... Kojarzyłem te nazwy, jednak do mojego mózgu napływały jedynie informacje o bólu fizycznym, jaki jest zadawany memu ciału. Skowyczałem. mimo niesamowitego ucisku na gardle.Za sobą usłyszałem dwa głosy, które krzyczały:
- O quam sancta, quam serena, quam benigna. Quam amoena O castitatis lilium. - w tym momencie krew wypłynęła mi z oczu. Osunąłem się na ziemię, tracąc przytomność. Coś z wrzaskiem mnie trzymało i nie chciało puścić. Wszystko spowił mrok.

wtorek, 17 lutego 2015

#Chapter Three - Sail with me into the dark

Po całym tygodniu lekcji wróciłem wycieńczony do pokoju, przecierając oczy. Nareszcie nastał weekend, co oznacza dwa dni zbawiennej wolności. Jak na akademię plastyczną, poziom nauczania stoi tu na wysokim poziomie. W dodatku musiałem nadrobić zaległości, co jeszcze bardziej komplikowało sprawę.
Samwell był ode mnie o rok starszy, jednak jego wygląd nie do końca na to wskazywał. Podczas gdy próbowałem stosować się do zasad szkoły, Sam robił wręcz przeciwnie - nagminnie łamał je, a nauczycieli olewał ciepłym moczem z góry. Mimo tego faktu, jego oceny były imponujące, a w zachowaniu czaiła się nutka nonszalancji i dumy godnej prawdziwego arystokraty. Co chwila mnie zadziwiał. Na przykład wtedy, kiedy nie mogłem poradzić sobie z prysznicem. Pomimo barierek bezpieczeństwa i siedzenia utwierdzonego na podwyższeniu brodzika, nie umiałem sobie poradzić z umyciem się. Wtedy po cichu wszedł do łazienki i bez pytania mi pomógł. Z początku stawiałem opór, po chwili jednak przestałem. Za jego pomocą sprawnie umyłem swoje ciało i ubrałem się. Chyba przełamał swoją niechęć, a i moja powoli zanikała. Zacząłem mu ufać, uważać za swojego przyjaciela.
Gdy w piątkowy wieczór wjechałem do pokoju, Sam pomógł mi usiąść na łóżku.
- Jak tam? - zapytał bezbarwnym, ochrypłym głosem, siadając przy swoim biurku.
- Dobrze! - odparłem zmęczony, lecz uśmiechnięty i zadowolony. - Wprawdzie nie rozmawiałem tu jeszcze z nikim oprócz ciebie, ale jakoś leci. Masakra... Egzaminy na początku edukacji? Po co?
- Przyjęli cię bo masz smykałkę do rysowania i w miarę przyzwoite oceny z liceum. - odparł chłopak, podkulając nogi. - Jednak to nie wszystko. Zauważyłeś już, że tutaj oprócz standardowych przedmiotów dochodzi do obowiązku także: historia i teoria sztuki, a także plastyka, rozłożona na malarstwo, rzeźbiarstwo, rysunek i modelarstwo. Roboty ręczne są dodatkowe. Musieli sprawdzić co wiesz. Każdego sprawdzali w ten sposób. Mnie rok temu także.
- Ach, rozumiem. - westchnąłem. Rany, to wszystko było takie męczące... Nie rozumiałem praktycznie nic z tego, co mówił mój współlokator, więc to co powiedziałem...
- Łżesz. - szepnął, otworzyłem szerzej oczy. Zupełnie jakby czytał mi w myślach. Jego głos przybrał groźną barwę. - Twoja twarz o tym mówi. Wyrażasz zakłopotanie, czyż nie? To najczęstsza ludzka cecha. Jeżeli nie wiesz, co chcesz rzec, nie mów nic. Za daleko się posuwasz Invidia.
- P-przepraszam? - wydukałem. - Słuchaj, Sam, nie wiem... - gdy rozległo się łomotanie do drzwi, obaj skierowaliśmy tam wzrok.
- Penetrare. - wyszeptał Samwell. Przekrzywiłem głowę, wpatrując się w rozwierające się odrzwia. Stanął w nich wysoki i barczysty chłopak. Na nosie miał okulary z białymi oprawkami, za którymi szkliły się krwistoczerwone oczy. Białe włosy, wystrzyżone z boków, wystawały do góry, postawione na żelu. Długie rzęsy koloru świeżego śniegu trzepotały nerwowo. Chłopak miał pełno kolczyków na uszach, a także jakieś na ustach - nie wiem nawet, jak się nazywają. Od ramienia poprzez szyję wpełzał czarny tatuaż z wyszczególnionymi czerwonymi różami.
- Witaj Aced... Samwellu. - warknął, dzierżąc w dłoni piłkę do koszykówki. - Przypominam ci, że jutro jest...
- Wiem, wiem. - wybuchł śmiechem Sam. Spoglądałem to na jednego, to na drugiego, ni ciut ciut nie wiedząc o co chodzi. Albinos był niezwykle przerażający. - A co z tobą, Gregory, a raczej Ira?
- Ty idioto, przecież... - Greg spojrzał na mnie spode łba. - Invidia, ha?
- Nareszcie. - Sam zeskoczył z łóżka, ziewnął. - Czekaliśmy na niego cały rok, ponoć wszystkie wtedy się pojawiały... Ale to nic. On tutaj jest.
- Huh.. - Ira popatrzył na mnie, mrużąc oczy. - To już czas?
Sam patrzył na mnie przez chwilę, przekrzywił głowę. Po chwili wybuchł gromkim, szaleńczym śmiechem, wydawało mi się, że jego twarze minimalnie się zmieniła, poszarzała. Momentalnie pojawił się za mną, łapiąc mnie za ręce i wykręcając w tył, zwalił mnie z łóżka.
- Rób. Natychmiast! - krzyknął uradowany.
Gregory nie mówiąc już nic dobył zza pazuchy kija baseball'owego. Wrzasnąłem, chciałem się wyszarpnąć, ale brakowało mi siły fizycznej. Byłem niczym, chuchrem, w porównaniu do byczej budowy ciała chłopaka. Zamknąłem oczy, gdy usłyszałem trzask zaćmiło mnie i upadłem, słysząc ich przytłumione śmiechy.

czwartek, 5 lutego 2015

#Chapter Two - Who would have guessed it?

Siedzieliśmy razem z Samem w pokoju, czekając, aż ulewa na zewnątrz w końcu odpuści. Jednak nie na to się zanosiło. Deszcz nasilał się z każdą godziną, woda płynęła rynsztokami, niczym górski strumień. Westchnąłem głucho, przetarłem oczy, zerknąłem na mojego współlokatora. Spał. Sięgnąłem po jedną z książek, zagłębiając się w lekturze. Nie zauważyłem upływu czasu, więc kiedy spojrzałem na zegarek, bardzo się zdziwiłem widząc czternastą. Odchrząknąłem cicho, postukałem w dno łóżka Samwella. Rozległo się donośne pufnięcie, a po chwili jego głowa wynurzyła się zza drewnianej deski. Wpatrywał się we mnie, nieco jeszcze rozespanym wzrokiem.
- Czego? - spytał cicho.
- Śpiąca królewno, czas wyleźć z wyrka. - odwarknąłem, z trudem usadzając się na wózku. Sam patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, po czym ziewnął i prychnął cicho, szczelnie owijając się kołdrą.
- Nie chce mi się. - jego słowa dotarły do mnie dopiero wtedy, kiedy zakładałem trampki. - Daj spokój. Jestem zmęczony... - przetarł oczy.
- Czym niby?! - zapytałem, patrząc na niego lekko poirytowany. - Kiśniesz tam już od wczoraj i nadal chce ci się spać?! Nie uwierz...
- Zamknij się. - uciął krótko, ziewając jeszcze donośniej niż uprzednio. - Nie po to mnie tu z tobą zamknęli, żebyś mi rozkazywał. - odpowiednia osoba... Tch, dobre sobie. On nie miał do mnie żadnego szacunku, ba, wątpię, żeby kiedykolwiek go okazał. Za kogo on się ma? Za lepszego ode mnie - to pewne.
- Posłuchaj... - powiedziałem, ledwo trzymając emocje na wodzy. Powieka mi drgała, jednak powstrzymałem wszystkie gwałtowne odruchy. - Nie mam zamiaru wszczynać kłótni, ale każdy musi coś jeść, bez względu na to, ile śpi, czy jaki jest. Moim zdaniem powinieneś...
- Sranie w banie. - zeskoczył z łóżka piętrowego z taką zwinnością, której po nim bym się nie spodziewał. Złapał mnie za poły koszuli, szarpnął. -  Za kogo ty się masz, młody? - wychrypiał. - Nie zapominaj, że to ja jestem tym starszym kolegą i to ja mam cię poprowadzić przez tę szkołę. A teraz, to ty mnie posłuchaj, paralityku. Po pierwsze primo: to ja tu ustalam zasady. Po drugie secondo: i tak wiem, że sam ze schodów nie zejdziesz. Nie jestem głodny, ale jako twój starszy kolega, jestem zobowiązany ci, łamago, pomóc.
Otworzyłem usta, by coś powiedzieć, jednak po chwili je zamknąłem, widząc radosny uśmiech na jego twarzy. Samwell chwycił widełki od wózka i pchając mnie do przodu, udał się do stołówki.
Na obiad był kurczak z ziemniakami. Mi, który spędził cały ranek bez pożywienia, posiłek bardzo smakował. Mój współlokator nie był nim zachwycony, co można było sądzić po tym, że nieustannie rozgrzebywał ziemniaki swoim widelcem.
Po zjedzonym obiedzie wróciliśmy do pokoju. Samwell z wyraźnym zadowoleniem wdrapał się na swoje łóżko i wyjmując z torby paczkę chipsów, odpalił swojego laptopa. Zaczął oglądać jakiś film, podczas gdy ja patrzyłem przez okno. Wsparłem podbródek na łokciach, westchnąłem głośno.
Na zewnątrz było szaro i ponuro, nic ciekawego. Moją uwagę przykuł jednak czarny kształt, obok jednego z drzew. Próbowałem przyjrzeć się mu dokładniej, jednak widok zamazywał mi deszcz. Warknąłem, klnąc cicho pod nosem, wytarłem szybę z pary, przez co widok trochę mi się poprawił. Dokładnie mogłem w tym dostrzec sylwetkę zbliżoną do ludzkiej i dwójkę fioletowych, jasnych oczu. Były skierowane w stronę dorodnego dębu, widocznie ich nie interesowałem, tym lepiej dla mnie. Zżerała mnie ciekawość, chciałem przyjrzeć się temu czemuś z bliska, jednak nie miałem takiej możliwości. Kiedy miałem już odejść od okiennicy, stworzenie przeniosło na mnie swój wzrok.
W jednym momencie w mojej głowie zawyły chóry dysonansów, raniąc moje uszy, które momentalnie zakryły. Chciałem odwrócić wzrok, jednak nie mogłem. Te niezwykłe oczy przyciągały mnie do siebie tak bardzo, jakby wołały: Chodź do mnie. Skrzywiłem się, moim ciałem szarpnął ból, szybko zacisnąłem powieki, oblany zimnym potem odjechałem od okna. Dyszałem ciężko, Sam spojrzał na mnie, na jego twarzy nie dostrzegłem żadnych emocji.
- Coś się stało? - zapytał cicho, wspierając głowę na skrzyżowanych rękach. Przełknąłem ślinę, wskazałem na okno, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Skierował głowę w tamtą stronę, spokojnie przeżuwając chipsy. - Mhm. Obserwuje uczniów. Lepiej nie interesuj się tym, czego cię jeszcze nie uczono.
- Zaraz, co? - zapytałem, mrużąc oczy, moje serce nadal dygotało ze strachu. - Te krzyki... To wszystko... Kto to do cholery jest?!
- Widzą go tylko Peccatum. - rzucił, jakbym cokolwiek z tego zrozumiał. - Wyczuwam u ciebie stężenie środków psychoaktywnych we krwi. Depresja, tak? Wiesz, jeżeli nie chcesz być naszpikowany lekami, to nie mów nikomu niezaufanemu, że zobaczyłeś Spectrum. Jeden mądry już powiedział... Po prostu, dziób w kłódkę.
- Nie zrozumiałem połowy z tego, co powiedziałeś. - warknąłem, masując skroń, która pulsowała tępym bólem, opadłem na łóżko.

#Chapter One ~ I made it in my mind

Dzień zaczął się tak samo jak każdy inny. Mojej uwadze nie umknęło to, iż od jakiegoś czasu nie dostrzegałem upływających godzin i dni. Jestem ciekaw, ile jeszcze pociągnę, na pewno nie będzie to jakiś ogromny period mego życia. Daję sobie dziesięć lat. Ni mniej, ni więcej.
Przejdźmy jednak do ponurej teraźniejszości, jaka właśnie teraz najbardziej daje mi się we znaki. Jakoś poradziłem sobie z kąpielą, z przygotowaniem posiłku również. Ubranie się stanowiło osobny problem, jednak temu także udało mi się sprostać. Podjechałem do biurka, przejrzałem dokumenty. Trochę tego było, zwłaszcza, że ostatni rok upłynął mi na wściekłym upychaniu wiedzy do głowy. Zamiast jakiegoś porządnego kierunku, wybrałem jednak akademię plastyczną. Nie pytajcie czemu. Lubię wyżywać się na papierze w każdy dozwolony sposób. To jedna z niewielu cech, które zachowałem przez, jakże burzliwy okres tych kilku lat, które nazywają dojrzewaniem. Spakowałem pliki kartek do jednej z teczek, nałożyłem na siebie kurtkę. Podjechałem do drzwi, opuściłem swoje mieszkanie, zamykając je na klucz.
W zjechaniu ze schodów pomogła mi pani Hattery, moja sąsiadka, w sędziwym już wieku 72 lat. Zawsze powie dobre słowo, często mi pomagała przez okres terapii. Rozkoszna kobiecina, jednak i do niej podchodziłem z dystansem, gdyż wiecznie nachodziła mnie obawa, gdy spoglądałem w jej oczy, o odcieniu bladego błękitu.
Drogę do akademii przebyłem w większości autobusem, kilkaset ostatnich metrów zmuszony byłem przejechać na wózku. Obok mnie przechodziła jakaś sześciolatka z matką. Roześmiane dziecko wskazało mnie palcem i, o ironio, rozdarło się na całe gardło:
- Mamo, pac jaki biedny, choly chłopcyk! - poczułem jak krew we mnie buzuje, a usta już otwierają się, by zripostować małego babsztyla. Matka jednak pociągnęła dziewczynkę za rękę, zniknęły za rogiem. Musiałem wstrzymać emocje na wodzy. Odetchnąłem głęboko, przekroczyłem progi mojej nowej szkoły.
Budynek z zewnątrz wydawał się być bardzo stary, jednak, jak się okazało, jego wnętrze prezentowało się dosyć okazale. Było tu czysto i schludnie, ściany były pomalowane na przyjemny, błękitny kolor. Podjechałem do recepcji, bez słowa złożyłem tam dokumenty, wraz z potwierdzeniem przyjęcia, pokazałem dowód osobisty. Kobieta o rudych włosach i zielonych oczach, powiększonych nienaturalnie przez okulary w czarnych oprawkach uśmiechała się do mnie i podając mi klucz do pokoju, pomogła mi dojechać do miejsca mojego zakwaterowania.
- Rok szkolny zaczął się już miesiąc temu. Dostaliśmy informacje, że nie miałeś możliwości uczęszczania, ze względu na rehabilitację. Dyrektor wszystko uwzględnił i przydzielił cię z odpowiednią osobą. - otworzyła mi drzwi. Zerknąłem na nią niepewnie, wjechałem do środka, wciągając ze świstem powietrze.
Pokój był mały i przytulny, posiadał jedno łóżko piętrowe i dwa biurka. Na przeciwległej do drzwi ścianie widniało okno, z widokiem na park, przynależący do szkoły. Rozejrzałem się w poszukiwaniu swojego współlokatora.
- To gdzie jest ta osoba? - zapytałem cicho, zawieszając wzrok na zielonej ścianie.
- Pewnie śpi... - wyszeptała kobieta. Odchrząknęła i głośniej powiedziała. - Samwellu Arveyu! Jesteś tu, czy znowu cię gdzieś wywiało, chłopcze?
- Em... - spod koca rozległ się stłumiony, ochrypły jęk. Zdołałem dostrzec parę błękitnych oczy i kępę blond włosów. Gdy mój współlokator stanął obok mnie, mogłem podziwiać jego jakże intrygującą osobę.
Samwell był niewysokim blondynem. Oczy wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem, zza grubych szkieł okularów. Na sobie miał szarą, powyciąganą bluzę, a także spodnie od dresów i czerwone skarpety. Na karku widniał niewielki tatuaż w kształcie gwiazdy. Uśmiechnął się dziarsko, podał mi dłoń.
- Siem, stary. - rzucił do mnie, swoim ochrypłym głosem.


wtorek, 3 lutego 2015

Prologue ~ The end of my life

Liceum stało obok ruchliwej ulicy. Nie wyróżniało się zbytnio od stojących obok gmachów centrów handlowych, czy kawiarenek. Gdy rozbrzmiał dzwonek, przez drzwi wysypali się szczęśliwi uczniowie. Wśród nich, można było dostrzec także wysokiego szesnastolatka o roztrzepanych włosach w odcieniu jasnego brązu. Na pozór nie wyróżniał się on niczym wśród tłumu roześmianych i rozgadanych licealistów. U jego boku szła niewysoka, czarnowłosa piękność, rozmawiali o czymś. Śmiali się razem, wzajemna obecność sprawiała im widocznie dużą przyjemność. Wkroczyła na przejście, aby udać się w swoją stronę. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał chłopak, był błysk świateł, dźwięk klaksonu i pisk opon, następnie huk. Na moment stracił kontakt z podłożem, gdy go odzyskał, poraził go przeszywający ból i chrupnięcie w biodrze. Nieprzytomnym, zamglonym wzrokiem rozejrzał się dookoła, widząc, że dziewczyna jest bezpieczna, odetchnął z ulgą, po chwili jednak zawył w agonii. Wokół niego zdążyła utworzyć się spora kałuża krwi. Jakaś kobieta wybiegła z auta i zaczęła coś krzyczeć, on jednak jej już nie słyszał. Opadł na ziemię, czując ciepło w całym ciele. Przed jego oczami zamigotały światełka, po chwili cały obraz spowił mrok. To koniec - pomyślał, po czym stracił przytomność, a w uszach dźwięczał mu klakson.
~
Ocknął się w szpitalu, początkowo raziło go zimne światło lamp. Kiedy otworzył oczy, zobaczył sylwetki postaci w fartuchach. Szeptali między sobą, widocznie ignorując fakt, iż pacjent odzyskał przytomność. Chłopak próbował się podnieść, z sykiem jednak opadł na poduszki. Wzrok jednego z lekarzy skierował się w jego stronę.
- Obudziłeś się, Xavier. - powiedział tonem nie wieszczącym niczego dobrego. - Niestety... Nie mamy dla ciebie zbyt... Eh... Korzystnych wieści. Jesteś pewien, że chcesz już teraz to wiedzieć.
Chłopak przez moment zawahał się, jednak w ciszy skinął głową.
- Samochód uderzył w ciebie z dosyć dużą siłą. Uszkodzeniu uległy obydwie kończyny dolne, a także obręcz miedniczna. Niestety, nerwy nie pozostały bez szwanku... - ciągnął lekarz, a chłopak patrzył na niego z niekrytym przerażeniem. Przełknął nerwowo ślinę, jednak słuchał dalej. - Są dwie możliwości. Możemy usunąć kończyny i założyć protezy... Albo posadzimy cię na wózku. Reszta ciała nosi jedynie niewielkie obrażenia, więc tutaj nie będzie problemu...
Chłopak znieruchomiał. Wahał się między dwoma różnymi propozycjami, chociaż każda z nich wołała otwarcie: Zostaniesz kaleką. Przełknął ślinę, rozchylił spierzchnięte wargi:
- Wózek. - wychrypiał. Nie miał siły na rehabilitację, a tym bardziej pieniędzy na protezy. Wózek, co prawda, to prawda, najtańszy nie był, ale pieniędzy mu na niego na pewno wystarczy. Lekarze szeptali coś między sobą, po czym odeszli szybkim krokiem.
~~
Kuracja trwała długi czas, jednak kiedy opuścił już szpital, był całkowicie innym człowiekiem. Mimo ciężkiej przypadłości, odwróciło się od niego całe dotychczasowe towarzystwo. Wrócił do własnego domu, gdzie kontynuował naukę przez okres jednego roku. Zaszywał się i pogrążał coraz bardziej we własnej samotności. Spojrzał na portrety zmarłych rodziców i siostry. Zacisnął zęby. Spojrzał na wspólne zdjęcie ze swoją byłą dziewczyną, która zginęła w pożarze miesiąc wcześniej. Złapał za ramkę, cisnął fotografię w kąt. Szkło rozbryzgało się na kawałki, większe i mniejsze. Złapał się za twarz, załkał cicho. To był koniec. Jego życie skończyło się już wtedy, mimo iż uporczywie się go trzymał.
~ Notka od Xue. Słuchajcie, jest to moja pierwsza dojrzalsza opowieść i byłabym wdzięczna za wszelkie komentarze dotyczące jej. Porady i inne... Takie tam "żebranie". Z góry dzięki! :D ~